Profesor Howard Belsey (biały) ma czarnoskórą żonę, 3 dorosłych dzieci, jest specjalistą od Rembrandta i wiedzie dość monotonne życie. Monotonię zaburza nieco przybycie jego odwiecznego wroga - profesora Monty'ego Kippsa wraz z rodziną. Rodziny zaczynają mieć ze sobą więcej wspólnego, bo a to panowie z jednej prześpią się z kobietami z drugiej, a to żony się zaprzyjaźnią.
Być może za bardzo przyzwyczaiłam się do kryminałów i nawet od powieści obyczajowej oczekuję schematu ,,początek, rozwinięcie, zakończenie''. Tu to wszystko się rozmywa, jakby poprzestawiać ze sobą wiele scen, niewiele by to zmieniło.
Brakowało mi głównego bohatera. Wydarzenia rozywają się po całej rodzinie, nie ma ani kogo specjalnie polubić, ani znielubić. Ani się po prostu skupić. Za dużo też chyba oczekiwałam po środowisku naukowym. Po tej książce mam wrażenie, że profesorowie amerykańscy wykładający literaturę piękną zajmują się słuchaniem rapu i podziwianiem złożoności tekstów (nawet jak ich do końca nie rozumieją, bo rapuje ktoś z Haiti).
Zdecydowanie większy nacisk autorka położyła na problemy czarnoskórych, które sa mi zupełnie nieznane i obojętne. To całe ich ,,siostrowanie'' i ,,bratowanie'' w pewnym momencie zaczęło mnie już nużyć.
Dużą szkodę wyrządził książce ktoś, kto nazwał ją ,,komiczną''. Owszem, jest kilka śmiesznych scen, ale poza tym wcale nie śmieszna proza życia: zdrady, śmierć, problemy w szkole, problemy z drugimi połówkami, problemy mniejszości etnicznych. Kupa śmiechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz