czwartek, 20 lipca 2017

Kilka wspomnień znad jeziora o nazwie jak półka z Ikei [1]

Szwecja (a przynajmniej jest dolna ćwiartka) składa się praktycznie z wody i zieleni, toteż znalezienie domku z takim widokiem nie jest żadnym problemem.


Do wypoczynku Szwedzi nie potrzebują setki straganów w tandetą, miliona budek z byleczym, głośnej muzyki i tłumów. Nawet w tych większych miejscowościach turystycznych infrastruktura ogranicza się do miejsca na kemping, restauracji, budki z lodami i placu zabaw dla dzieci. Nawet sklep spożywczy bywa dopiero w miasteczku 10km dalej.

Nie potrzebują również wielu przydrożnych reklam. Na przykład informację o restauracji za kilka kilometrów można zupełnie spokojnie zawrzeć przecież w znaku D-28.

Szwedzi swój wrodzony spokój, brak pośpiechu i potrzebę przestrzegania przepisów w szczególny sposób okazują na drogach. Nie jest niczym dziwnym obserwowanie jak na autostradzie (przy ograniczeniu do 120km/h) jedno nowe wypasione volvo z milionem koni mechanicznych dostojnie z prędkością 119km/h wyprzedza inne równie nowe, jeszcze bardziej wypasione volvo z milionem koni mechanicznych, jadące 118km/h. Zresztą, nie trzeba się martwić myśleniem, jaka jest aktualnie dozwolona prędkość, bo zawsze znak z prędkością jest umieszczony przy drodze (dla porównania tak jest w Polsce).

Latem jest jasno. Cały czas. Zdjęcie powyżej obejmuje miejsce zarówno zachodu, jak i wschodu słońca (cudownie, prawda? ;) ), przy czym zachód traktujmy umownie, bo i tak poświatę słońca widać. I wbrew pozorom, ta część Szwecji ma bardzo umiarkowany klimat, po raz kolejny trafiliśmy w lipcu na 20-22 stopnie przy praktycznie braku deszczu. Idealnie.

Łoś-spotting: nadal zero.
Knit-spotting: jedna pani dziergająca w parku przy zamku Gripsholms.


[1] Hjälmaren

środa, 19 lipca 2017

Czytam, choć o tym mało piszę

Doszłam w końcu do momentu, w którym zaczęły mnie nużyć kryminały. Serio. Chyba zaaplikowałam sobie zbyt dużą dawkę debiutantów kupionych w przecenie i muszę odpocząć. Jeden Galbraith na odtrutkę nie wystarczył.
Ostatnio przeczytałam (chwilowo autorkę i tytuł pominę, bo wyrzuciłam z pamięci, ale jak będzie zapotrzebowanie, to odnajdę) kryminał, którego akcja dzieje się w czasie II WŚ w Krakowie, a głównym bohaterem jest prywatny detektyw, Polak. I ten Polak owszem, ucieka czasami przed Niemcami, ale nie przeszkadza to w niczym, żeby wchodził sobie swobodnie do siedziby Gestapo (bo studiował z jednym z jej dowódców), żeby przesiadywał w kawiarniach dla Niemców, żeby uwodziła go bogata, piękna i wcale nie głupia niemiecka dama, wcześniej romansująca z najwyższymi urzędnikami Rzeszy. A ruch oporu dopuszcza go do tajemnic i daje mu misję.
I jeszcze że Gestapo robi sekcje zwłok zakatowanym przez siebie na przesłuchaniach Polakom.
Z historii jestem niestety słaba, ale naprawdę?

Po tym, gdy zaczęłam czytać Niebieski autobus Kosmowskiej (dlaczego dopiero teraz?! siedział w kindlu chyba od roku) wreszcie nie mam wrażenia, że ktoś robi ze mnie idiotę.