czwartek, 22 października 2015

O różnicy między małymi chłopcami a dużymi dziewczynkami

H. nie chciał siąść na fotel u fryzjera. Krzyczał, wyrywał się, nie dał się przekonać. Poddaliśmy się. Za karę poszliśmy kupić mu buty.

sobota, 3 października 2015

Bug Art Ltd

Zakupiłam puzzle cześci tysiąca celem ozdobienia ściany. Puzzle ułożone, oprawione (gotowa ramka z Castoramy), powieszone. I wtedy na wysokości oczu (moich, czyli wcale tak nie wysoko nad podłogą) w jednym rogu pojawił się napis


a w drugim to


CO TO JEST?! I SKĄD SIĘ TAM WZIĘŁO?

Tak, to jest za szybą. Nie, to nie jest nadruk. Nie, to nie jest też pestka dyni, jak chciałam sobie na początku tłumaczyć. Na szczęście wygląda, że już o własnych siłach nie wyjdzie.
Moje jedyne podejrzenie to takie, że siedziało to coś w ramce i oprawiając zmusiłam je do ucieczki. Daleko uciec nie dało rady. Drugie, ciut mniejsze i nie tak przerażające jest kilka centymetrów wyżej.

czwartek, 3 września 2015

O adaptacji w przedszkolu

Ci, którym choć raz zdarzyło się powierzyć dziecko placówce przedszkolnej (zwłaszcza publicznej) znają pewnie ten obrazek: rodzic 3-latka otwiera drzwi do sali, z której dobiega zgodny ryk innych młodocianych, wkłada szybko dziecko do sali, drzwi się zamykają, tłumiąc nieco ryk z o jedno więcej gardeł. Na pewno też usłyszał, że tak jest zawsze, że dziecko tęskni, ale rodzic musi być twardy, że przestanie ryczeć, ale niech trochę poryczy, nic mu się nie stanie, ale rodzic do środka wejść nie może, bo tylko rozprasza, przedłuża, że inne dzieci też by chciały i takie tam.
Otóż, to jest BEZEDURA ((c) Anu Mru Mru).
Przedszkole, do którego trafił H. ma wpisane w regulaminie, że rodzic uczestniczy w adaptacji. Najlepiej jak na kilka pierwszych dni weźmie urlop (ja akurat mogłam), zwolni tempo, żeby choć na początku dnia być z dzieckiem. Byłam sceptyczna, nie wierzyłam, ale to naprawdę działa. Z dotychczasowych 3 dni przedszkolu jeden spędziłam niemal w całości, drugi prawie w połowie, dziś 5 minut. Trochę na sali bawiąc się z H., trochę na sali w kącie, trochę na korytarzu. Reszta dzieci całkowicie mnie ignorowała, a panie sprawiały wrażenie, że im w pracy nie przeszkadzam. H. okazał się tym najbardziej problemowym dzieckiem, spędziłam tam najwięcej czasu, reszta rodziców po połowie pierwszego dnia mogła już spokojnie wrócić do domu. Da się? Da się.

wtorek, 28 lipca 2015

Katarzyna Bonda, Florystka

W Białymstoku ginie dziewczynka. Być może ma znaczenie to, że jest pół Romką. W jej odnalezieniu mają pomóc dwaj psychologowie-profilerzy kryminalni Hubert Meyer i Lena Pawłowska. Coś ich nawet kiedyś łączyło, teraz kilka razy też, ale raczej tworzą parę wybuchową. Nie jest to może kluczowe dla sprawy, ale ubarwia opowieść. Meyer w zasadzie odsunął się od tego typu pracy po poprzedniej, bolesnej wpadce, ale zgadza się zaangażować na prośbę kolegi. Profilerzy zauważają szybko, że sprawa dziewczynki wiąże się z dwiema tragicznymi śmierciami - chłopca (flan sybelfgxv) i młodej kobiety - sprzed kilku laty. Śledztwo toczy się mozolnie, z przeszkodami (bo ciężko za okoliczność pomagającą uznać choćby to, gdy Meyer dowiaduje się, że został zatrudniony po to tylko, by się spektakularnie skompromitować, a Lena - by go śledzić i kontrolować), wątki i podejrzani się mnożą, sprawy komplikują. Tytułowa florystka raz bywa ofiarą, raz podejrzaną.

Podobało mi się, że żaden z bohaterów nie jest jednoznaczne zły, ani jednoznacznie dobry. Bałam się, że Lena będzie taką superkobietą twardzielem, jakich ostatnio dużo w kryminałach. Ale i ona ma swoje słabości, których nie ukrywa, a tworzą z niej prawdziwego człowieka.

Bardzo taktownie przedstawiony jest wątek romski, nawet w tle nie widać żadnych waśni między nimi a Polakami. Ot, po prostu są, mniejszość jak każda inna. Jeden z wysoko postawionych policjantów przyznaje się nawet, że jest spokrewniony z zaginioną dziewczynką.

Jednego mi brakowało - choćby akapitu raportu profilerów. Poznajemy tylko ich rozterki i dyskusje, a potem gotowe wnioski, z których korzysta policja i prokurator. Pewnie takie rzeczy są nudne, ale na potrzeby książki dałoby się pewnie coś wykroić. A widać, że autorka zrobiła kawał porządnej, riserczerskiej roboty.

czwartek, 23 lipca 2015

O burzy

W czasie dzisiejszej nocnej burzy po jednym z mocniejszych uderzeń pioruna włączyły się dwie zabawki H. Czegoś tam grającego nawet nie zanotowałam (dowiedziałam się rano z opowieści P.), natomiast dźwięk lecącego samolotu tuż po wyładowaniu atmosferycznym trochę mnie zdziwił. Ale szybko pomyślałam, że gdyby to był prawdziwy samolot i spadł, to przecież byłby huk, a nie było. Więc spokojnie spałam dalej. No, ale żeby zabawki tak same (jedna - ta grająca włączana przyciskiem, samolot na pilota)? Udowodnijcie mi, że to niemożliwe :)

poniedziałek, 13 lipca 2015

Jo Nesbo, Człowiek nietoperz

Harry Holy, policjant z Norwegii jedzie do Australii znaleźć mordercę Inger Holter, również Norweżki. Poznaje tam (i wdaje się w romans z nią) uroczą Szwedkę Birgittę, zaprzyjaźnia z policjantem Aborygenem Andrew i zalicza pijacki rajd w knajpach Sydney. Szybko okazuje się, że morderstwo jest kolejnym z wielu podobnych, a zabójca nie ma zamiaru nikogo oszczędzić.
I to nie dlatego, że Aborygeni, cyrkowcy i klowni-geje są mi kompletnie obcy, choć są. I nawet nie dlatego, że nie trafiają do mnie książki i filmy dziejące się w dwóch środowiskach - bokserów i wojskowych. Tu akurat są bokserzy. Jest w tej książce coś, przez co czyta się ją ciężko. Być może to policjanci opowiadający sobie w pubie przy piwie rzewne opowieści Aborygenów[1] albo maniera mówienia głównych bohaterów.

Przykład.
- A jeśli nie uda ci się odepchnąć tego strachu?
- Nie chodzi o wyrzucenie go, tylko zepchnięcie gdzieś na bok. On musi tam być, niczym ostry, wyraźny ton, jak dotyk zimnej wody na skórze.[...] A potem strach miesza się z krwią i czyni cię szczęśliwym i silnym. Jeśli zamkniesz oczy, zobaczysz go pod postacią pięknego jadowitego węża, który spogląda na ciebie swoim wężowym wzrokiem.
Serio? Tak rozmawiają faceci? Być może znam za mało norweskich policjantów i Aborygenów. W każdym razie czuję lekkie rozczarowanie, nie rozumiem fenomenu Nesbo i nie mam potrzeby sięgnięcia po kolejne tomy.

[1] Wyobrażamy sobie teraz obcokrajowca w Polsce, któremu tubylcy za każdym razem opowiadają a to o Wandzie, co nie chciała Niemca, a to o Warsie i Sawie, wszystko w bardzo sentymentalnym tonie.

niedziela, 12 lipca 2015

O wakacjach

Jako, że H. jest w tym głupim wieku, że ani go wozić w wózku ani z nim chodzić gdziekolwiek, gdzie wymagane jest chodzenie zgodnie z przepisami, w wybranym przez nas kierunku i rozsądnym tempie, w tym roku odpuściliśmy zwiedzanie miast, góry, Mazury. Nie, stój, w Mazury właśnie pojechaliśmy. Plan minimum, czyli domek z zamkniętym ogródkiem w spacerowej dla 3-latka odległości od jeziora. Udało się. I udałoby się bardziej, gdyby zimny front deszczowy jednak nie przechodził przez 3 dni.

A było tak (kolejność zdjęć przypadkowa).







wtorek, 2 czerwca 2015

O żenadzie

A raczej braku jej poczucia u niektórych dorosłych. Pewien portal informacyjny z Mojego Rodzinnego Miasteczka ma rubryczkę, w której każdy może złożyć życzenia, zamieszczając przy tym zdjęcie ,,ofiary'' [1]. Z okazji wczorajszego Dnia Dziecka było oczywiście sporo zdjęć dzieci, w tym jedno z dzieckiem na nocniku (polecam przy okazji poczytać, co o czymś takim pisała już dawno Kruszyzna).
Pomijam już to, jaki sens ma kierowanie czegokolwiek w Internecie wprost do dwulatka.

[1] Być może jestem przewrażliwiona, ale zdjęcia z domowego archiwum, powinny być wyłącznie do domowego użytku. No chyba, że osoba na nim się zgodzi. Ja nie i mam nadzieję, że moja rodzina i znajomi (pozdrawiam :) ) nigdy nie wpadną na taki pomysł.

środa, 27 maja 2015

O gramatyce

Drugi raz przez to przechodzę i drugi raz mam ubaw (choć chyba nie powinnam się przyznawać), gdy słucham, jak moje dziecko walczy z polską gramatyką. Jak ono nie jest świadome, że w takim na przykład angielskim mówiłby już poprawnie, a tu odmiany, deklinacje, osoby, wyjątki. Tylko jak tak sobie go dłużej posłucham, to sama mam potem wątpliwości, czy na przykład takie ,,jedzie'' to poprawne jest, czy nie.

piątek, 8 maja 2015

O szpitalu dziecięcym na K. - epilog

W końcu udało nam się (po trzech czy czterech odwołanych terminach[1]) przyjąć i dać H. zoperować. I - tak, jak pisałam wcześniej - nie mogę złego słowa powiedzieć o lekarzach i pielęgniarkach. Zalatani, zajęci, bo ich za mało[2], a pacjentów dużo, ale i z dzieckiem pogadają (co wcale takie oczywiste nie jest) i z rodzicami pośmieją i wyjaśnią to samo cierpliwie po raz kolejny. Nawet noc na podłodze przeżyłam, jedna to nie problem, pewnie przy dłuższym pobycie bym narzekała bardziej. Szpital stary, ciasny, budując nie przewidzieli takiej fanaberii, jak obecność rodzica przy chorym dziecku.
Ale jedno wydarzenie wytrąciło mnie z równowagi.
Przyszła sprzątaczka, sprząta, przestawia, wyciera. zabiera się za śmietniki i w dość niewybrednych słowach poucza mnie, że PRZECIEŻ DO BIAŁYCH WORKÓW WRZUCA SIĘ BIELIZNĘ, A ŚMIECI DO NIEBIESKICH! No przecież to takie oczywiste i wszystkim wiadome. Zanim zdążyłam wybuchnąć, uciekła nie reagując na moje wołania. Nie podarowałam, poszłam do pielęgniarki, naskarżyłam, powiedziałam, że sobie nie życzę takiego traktowania, a jak chcą, żebym dobrze wrzucała śmieci, to niech mi to powiedzą przed, nie ma problemu. Pielęgniarka bardzo spokojnie się zachowała, nie broniła, spytała się kto i co dokładnie powiedział. Mam nadzieję, że sprzątaczka odpowiednio została pouczona.
Bo nie chodzi o to, że chcę być roszczeniową mamuśką, która przyszła do szpitala, jak do hotelu i chce być traktowana jak wybredny gość. Wystarczy, że będą mnie tam traktować jak człowieka. Rodzic w szpitalu i tak jest na samym dole w hierarchii. Nie ma żadnych praw, poza prawem do bycia tam. Spać może najwyżej na krzesełku, bo na podłodze nie wolno (całe szczęście, że przymykają na to oko), z kuchni skorzystać nie może, a po jedzenie nie zawsze może wyjść (bo wtedy nie będzie miał kto dziecka obserwować). Przy okazji robi przy dziecku wszystko - zabawia, karmi, przebiera, uspokaja. Czy ja naprawdę dużo oczekuję?


[1] Wymagają, by dziecko przez 2 tygodnie przed przyjęciem było zdrowe i nie brało żadnych leków. Niewykonalne w przypadku żłobkowego 2-latka.
[2] Czego skutkiem jest to, że obecność rodzica przy małym dziecku jest po prostu konieczna.

piątek, 24 kwietnia 2015

O widoku z okna (w pracy)

Miewam taki plan, by codziennie robić jedno zdjęcie w tym samym ujęciu, a potem złożyć w całość. Bo sarenki, bo zające, bo kaczki, bo wiosna, bo jesień. Albo tak, jak dziś po prostu słonecznie.


Tylko musiałabym codziennie mieć ze sobą aparat.

czwartek, 23 kwietnia 2015

O pożegnaniu

Odbieram H. ze żłobka, akurat bawią się w ogródku. Leci samolot.
- Mama, pać, hamolot. Hamolot leci.
- No to rób papa i idziemy.
- Papa, hamolot.

sobota, 18 kwietnia 2015

O zaspokajaniu potrzeb

Swoich oczywiście. Nie mogłam spokojnie patrzeć, jak chłopaki śmigają ze swoimi puzzlami. Po prostu musiałam. Od razu lepiej.

środa, 15 kwietnia 2015

Osiołkowi w żłoby dano

Kilka lat temu, gdy M. wyruszał do przedszkola, cudem prawdziwym było zdobycie miejsca w tymże przybytku. Najlepiej publicznym, jako tańszym. Teraz mam całkowicie przeciwny problem, H. dostał się do dwóch przedszkoli.

Przedszkole nr 1.
Społeczne, czy innej fundacji. Trochę płatne, ale do przyjęcia, zdecydowanie mniej niż obecnie za żłobek. Na uboczu, cisza, spokój, małe grupy, po jednej grupie z rocznika. Ma dobre opinie. Niecały 1km od domu, a jadąc tam całkowicie omijam korek na ulicy N. (Poznaniacy rozumieją), nawet nie dotykam tej ulicy.

Przedszkole nr 2.
Publiczne, w budynku przyległym do szkoły M. (wspólna stołówka, można wchodzić tym samym wejściem). Tanie jak barszcz. Moloch, 11 grup, 250 dzieci. Ma dobre opinie. Jadąc muszę wjechać w korek na ulicy N. (Poznaniacy rozumieją i mi współczują).

Kochane Bravo, co mam zrobić?

środa, 8 kwietnia 2015

Robert Galbraith, Wołanie kukułki

Cormoran Strike[1] jest weteranem wojny w Afganistanie, synem znanego rockmana, próbującym zarabiać na życie jako prywatny detektyw. Klientów jednak ma niewielu, a gdy rzuciła - i wyrzuciła z mieszkania - dziewczyna, jest zmuszony nocować w biurze. Nie stać go nawet na asystentkę/sekretarkę, ale na jakiś czas zatrudnia Robin, przysłaną z agencji pracy tymczasowej. Nadzieją na przypływ gotówki jest zlecenie, które dostaje od pewnego prawnika z wyższej klasy wyższej, który zleca Strikowi zbadanie przyczyny śmierci jego przyrodniej siostry, znanej i bogatej supermodeli Luli Landry, zwanej Kukułką. Oficjalna wersja mówi o samobójstwie, brat jednak w to nie wierzy. Strike musi wejść w bagienko wielkiej mody i dużych pieniędzy, wszedobylskich paparazzi i znudzonych żon bogatych mężów.

Dziwnym trafem jest to druga w ostatnim czasie powieść (po Pokerze z rekinem Doncowej), jaka mi się trafiła, w której qbpubqmravr myrpn zbeqrepn. Nadal nie rozumiem po co.

O wiele łatwiej by się czytało, gdybym lepiej znała Londyn (bo umówmy się, znajomość położenia głównych zabytków to żadna znajomość), ale cieszy scena, w której Strike je obiad w tej samej restauracji, w której sama jadłam. Galbraith/Rowling osadza akcję w bardzo konkretnych miejscach i nawet nazwiska kreatorów mody są prawdziwe[2].

Galbraith to pseudonim J.K. Rowling, tej od Harry'ego Pottera. Harry'ego czytałam dawno temu dwa pierwsze tomy, nie pamiętam stylu, w każdym razie ,,Wołanie...'' napisane jest bardzo sprawnie i zapowiada się całkiem sympatyczny cykl. Dla mnie problemem (takim moim własnym) było wyobrażenie sobie, który aktor mógłby zagrać Strike'a? Według autorki jest on gruby, niezgrabny, brzydki i ma bardzo niefajne włosy. Mało filmowa postać.

[1] Wiele spotykających go osób dziwi się nietypowemu nazwisku. Czyżby Cormoran był dla odmiany popularnym imieniem?
[2] Tym większe zdziwienie, że jedna z pobocznych bohaterek paraduje w ,,szydełkowym płaszczu'', a po sprawdzeniu w wersji angielskiej i w google nazwiska projektanta okazało się, że rzeczywiście ktoś taki sprzedaje dizajnerskie szydełkowe płaszcze.

poniedziałek, 9 marca 2015

Zaczyna się

Doszliśmy właśnie do etapu, gdy z H. można już jako tako porozmawiać, a on nauczył się ripostować i wyrażać swoje zdanie inaczej niż tylko płaczem.

- Chodź, umyję ci ząbki.
- Myłem juś.
- Ja ci nie myłam.
- Tata mył. [1]

Idziemy do żłobka po dwóch tygodniach nieobecności.

- Chcesz iść do żłobka?
- Nie. Choly. Pani dotol chcę.


[1] I co z tego, że wczoraj.

piątek, 13 lutego 2015

poniedziałek, 9 lutego 2015

Robert Galbraith, Wołanie kukułki (w trakcie)

Oryginalne
- Bill, please.
powiedziane (a wręcz warknięte barked) do kelnera zostało przetłumaczone na
- Bill, rachunek.

No proszę, jeśli robić babole, to nie na takim poziomie.

piątek, 6 lutego 2015

O InPoście

Przeżyłam jakoś jedno czy drugie awizo wrzucane do skrzynki mimo, że byłam akurat w domu. Dziś na awizie wrzuconym do skrzynki znalazłam dopisek ,,brak dostępu do skrzynki''.

środa, 4 lutego 2015

O szpitalu dziecięcym na K.

Ja naprawdę nie wiem, jakim cudem ten system ma się uzdrowić, jak mają zniknąć kolejki, jeśli tam głęboko, w samym szpitalu siedzą zaszłości z lat wielu.
Minister może nawet na głowie stanąć, by likwidować kolejki i ogólny chaos, ale chyba nie da rady jeśli:
- zapisy na planowe zabiegi oczywiście są notowane do komputera, ale oprócz tego muszą być w Bardzo Ważnym Notesie pani Zosi (imię przypadkowe) i nikt inny tego nie może zrobić, dopóki pani Zosia do swojego kajeciku nie zajrzy i terminu nie zaakceptuje;
- tabliczka ,,izba przyjęć zabiegi planowe'' znajduje się tylko i wyłącznie na piętrze trzecim. Nie wiem, czy ktokolwiek trafił tam od razu za pierwszym razem, pytając mniej niż 3 osób lub odwiedzając wszystkie oddziały po drodze;
- przejęcie na zabieg zaplanowany, zarezerwowany miesiąc wcześniej trwało 3 godziny. Tabun rodziców z dziećmi czeka w korytarzu (tym na trzecim piętrze), szczęśliwcy są już przynajmniej wpisani do systemu (przez dość zestresowaną panią Marysię (imię przypadkowe), która każdemu próbuje tłumaczyć, że ten chaos to - słusznie zresztą - nie jej wina), reszta czeka, aż przyjdzie odpowiedni lekarz, zbada dziecko i odeśle na oddział. Przypominam - zabiegi planowe, można z dużym wyprzedzeniem ustalić ile dzieci o której godzinie przyjdzie na jakie zabiegi, a tymczasem lekarze robią na innych piętrach masę innej roboty i gdy który znajdzie minutę wolną, to wskakuje na izbę przyjęć. I nikt nie wie, o której godzinie który lekarz to zrobi.
Ale o personelu złego słowa nie mogę.
I tylko można narzekać na zły los, że H. dostał gorączki już po tym całym cyrku. Noc spędziliśmy tylko po to, by się upewnić, że zabieg[1] przenosimy na za miesiąc. I cała procedura od początku...

[1] Nic wielkiego, dorosły dostałby znieczulenie miejscowe, ale jest pewien problem w przekonaniu dwulatka, by trzymał rękę przez 15 minut nieruchomo, dlatego znieczulamy ogólnie.

czwartek, 29 stycznia 2015

Bułeczki z boczkiem, cebulą i ziołami

Z samego ciasta robię czasami bułeczki bez dodatków - takie zwykłe, pasujące do wszystkiego, dziś trochę pokombinowałam i wyszło tak


ok. 20 bułeczek

Ciasto:
350ml wody
450g mąki pszennej
50g mąki pszennej razowej
5ml soli
5ml cukru
opakowanie suchych drożdży

Nadzienie:
50g wędzonego boczku
mała cebula
2 łyżki oleju

tymianek i/lub rozmaryn
ser żółty

Zagnieść ciasto i zostawić do wyrośnięcia. Boczek pokroić w drobną kostkę (polecam zamrozić i zetrzeć na tarce z grubymi oczkami), cebulę drobno posiekać. Rozgrzać na patelni olej, włożyć boczek i cebulę i na małym ogniu smażyć, aż cebula zmięknie. Po wyrośnięciu ciasto rozwałkować na prostokąt grubości 0.5-1cm, rozłożyć nadzienie, posypać tymiankiem i /lub rozmarynem i zwinąć w rulon. Kroić na ok.2cm kawałki, ułożyć na blasze i znów zostawić do wyrośnięcia. Posypać startym serem żółtym. Do piekarnika wlać szklankę wody/postawić naczynie z wodą lub wsypać kostki lodu i piec bułeczki ok. 20 minut w 220 stopniach. Jeśli będą za mocno się spiekać, pod sam koniec można zmniejszyć temperaturę do 200 stopni. Jeść póki ciepłe.


niedziela, 11 stycznia 2015

O święcie

Kościół, msza dla dzieci, dziś przed południem.

- Czy pamiętacie dzieci, jakie dziś jest święto?
- Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Camilla Läckberg, Christian Hellberg, Smaki z Fjällbacki

Ponieważ:
1. Fjällbacka zrobiła na mnie wielkie wrażenie
2. M. po raz pierwszy w życiu jadł tam krewetki i ponoć pamięta to do tej pory (a było to pół jego życia temu) i jego miłość do krewetek jest niezmienna
książkę kupić musiałam (50% zniżki w Empiku pomogło w decyzji), nawet gdybym miała z niczego nie skorzystać.


Christian Hellberg to według opisu na okładce ,,jeden z najwybitniejszych szefów kuchni w Szwecji'' i to (niestety lub nie, zależy jak spojrzeć) widać. Mimo zapewnień na każdej stronie, że to przepisy na proste, tradycyjne jedzenie zwyczajnych ludzi jakoś ciężko mi uwierzyć, że są nimi np. przegrzebki z salsą z arbuza i dipem truflowym. Dominują przepisy na ryby i owoce morza, co akurat jest zrozumiałe, niestety nie wiem, kiedy i czy w ogóle będę miała kiedyś okazje przyrządzić homarce, czarniaka, szkarłacicę albo żabnicę.
Czaję się za to mocno na muffinki z kardamonem i jabłkami.
Z dań prostych zrobiły na mnie wrażenie ziemniaki z koperkiem. Czy próbowaliście kiedyś gotować ziemniaki _z_ koperkiem i cytryną?
Wydana ładnie, są zdjęcia potraw i samej Fjällbacki, zaglądać będę.