Nie oszukujmy się, wejście na Śnieżkę to żaden wyczyn (zwłaszcza jeśli wcześniej wjechało na Kopę. Droga jest szeroka, równa, a kamienie lepiej ułożone niż na poznańskim Starym Rynku. Wielka mnogość ludzi w tenisówkach i sandałach zdaje się to potwierdzać. Nie miałam zbytnio czasu szukać obcasów, ale nie wykluczam, że i takie by się znalazły.
Restauracja na Śnieżce nie ma już nic wspólnego z typowym schroniskiem górskim, wrzątku nie dają i nawet własnych kanapek zjeść nie można. Ja rozumiem, że na takiej wysokości musi być drogo, ale niech będzie chociaż dobrze. Potrawy zupełnie z nie mojej bajki (szaszłyki z karkówki, golonka i te klimaty), a ceny, delikatnie mówiąc, zaporowe. 16 zł za talerz najbardziej lurowatej zupy gulaszowej, jaką w życiu jadłam. 3 skrawki, bo to nawet nie były kawałki, tylko skrawki, jakby mięso statro na tarce, mięsa. Gdybym wiedziała, to bym se te kanapki przyniosła i na kamieniu przysiadła i zjadła. A w masowych jadłodajniach dobrą i gęstą zupę gulaszową dają, jadłam taką na świnoujskiej promenadzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz