wtorek, 28 lipca 2015

Katarzyna Bonda, Florystka

W Białymstoku ginie dziewczynka. Być może ma znaczenie to, że jest pół Romką. W jej odnalezieniu mają pomóc dwaj psychologowie-profilerzy kryminalni Hubert Meyer i Lena Pawłowska. Coś ich nawet kiedyś łączyło, teraz kilka razy też, ale raczej tworzą parę wybuchową. Nie jest to może kluczowe dla sprawy, ale ubarwia opowieść. Meyer w zasadzie odsunął się od tego typu pracy po poprzedniej, bolesnej wpadce, ale zgadza się zaangażować na prośbę kolegi. Profilerzy zauważają szybko, że sprawa dziewczynki wiąże się z dwiema tragicznymi śmierciami - chłopca (flan sybelfgxv) i młodej kobiety - sprzed kilku laty. Śledztwo toczy się mozolnie, z przeszkodami (bo ciężko za okoliczność pomagającą uznać choćby to, gdy Meyer dowiaduje się, że został zatrudniony po to tylko, by się spektakularnie skompromitować, a Lena - by go śledzić i kontrolować), wątki i podejrzani się mnożą, sprawy komplikują. Tytułowa florystka raz bywa ofiarą, raz podejrzaną.

Podobało mi się, że żaden z bohaterów nie jest jednoznaczne zły, ani jednoznacznie dobry. Bałam się, że Lena będzie taką superkobietą twardzielem, jakich ostatnio dużo w kryminałach. Ale i ona ma swoje słabości, których nie ukrywa, a tworzą z niej prawdziwego człowieka.

Bardzo taktownie przedstawiony jest wątek romski, nawet w tle nie widać żadnych waśni między nimi a Polakami. Ot, po prostu są, mniejszość jak każda inna. Jeden z wysoko postawionych policjantów przyznaje się nawet, że jest spokrewniony z zaginioną dziewczynką.

Jednego mi brakowało - choćby akapitu raportu profilerów. Poznajemy tylko ich rozterki i dyskusje, a potem gotowe wnioski, z których korzysta policja i prokurator. Pewnie takie rzeczy są nudne, ale na potrzeby książki dałoby się pewnie coś wykroić. A widać, że autorka zrobiła kawał porządnej, riserczerskiej roboty.

czwartek, 23 lipca 2015

O burzy

W czasie dzisiejszej nocnej burzy po jednym z mocniejszych uderzeń pioruna włączyły się dwie zabawki H. Czegoś tam grającego nawet nie zanotowałam (dowiedziałam się rano z opowieści P.), natomiast dźwięk lecącego samolotu tuż po wyładowaniu atmosferycznym trochę mnie zdziwił. Ale szybko pomyślałam, że gdyby to był prawdziwy samolot i spadł, to przecież byłby huk, a nie było. Więc spokojnie spałam dalej. No, ale żeby zabawki tak same (jedna - ta grająca włączana przyciskiem, samolot na pilota)? Udowodnijcie mi, że to niemożliwe :)

poniedziałek, 13 lipca 2015

Jo Nesbo, Człowiek nietoperz

Harry Holy, policjant z Norwegii jedzie do Australii znaleźć mordercę Inger Holter, również Norweżki. Poznaje tam (i wdaje się w romans z nią) uroczą Szwedkę Birgittę, zaprzyjaźnia z policjantem Aborygenem Andrew i zalicza pijacki rajd w knajpach Sydney. Szybko okazuje się, że morderstwo jest kolejnym z wielu podobnych, a zabójca nie ma zamiaru nikogo oszczędzić.
I to nie dlatego, że Aborygeni, cyrkowcy i klowni-geje są mi kompletnie obcy, choć są. I nawet nie dlatego, że nie trafiają do mnie książki i filmy dziejące się w dwóch środowiskach - bokserów i wojskowych. Tu akurat są bokserzy. Jest w tej książce coś, przez co czyta się ją ciężko. Być może to policjanci opowiadający sobie w pubie przy piwie rzewne opowieści Aborygenów[1] albo maniera mówienia głównych bohaterów.

Przykład.
- A jeśli nie uda ci się odepchnąć tego strachu?
- Nie chodzi o wyrzucenie go, tylko zepchnięcie gdzieś na bok. On musi tam być, niczym ostry, wyraźny ton, jak dotyk zimnej wody na skórze.[...] A potem strach miesza się z krwią i czyni cię szczęśliwym i silnym. Jeśli zamkniesz oczy, zobaczysz go pod postacią pięknego jadowitego węża, który spogląda na ciebie swoim wężowym wzrokiem.
Serio? Tak rozmawiają faceci? Być może znam za mało norweskich policjantów i Aborygenów. W każdym razie czuję lekkie rozczarowanie, nie rozumiem fenomenu Nesbo i nie mam potrzeby sięgnięcia po kolejne tomy.

[1] Wyobrażamy sobie teraz obcokrajowca w Polsce, któremu tubylcy za każdym razem opowiadają a to o Wandzie, co nie chciała Niemca, a to o Warsie i Sawie, wszystko w bardzo sentymentalnym tonie.

niedziela, 12 lipca 2015

O wakacjach

Jako, że H. jest w tym głupim wieku, że ani go wozić w wózku ani z nim chodzić gdziekolwiek, gdzie wymagane jest chodzenie zgodnie z przepisami, w wybranym przez nas kierunku i rozsądnym tempie, w tym roku odpuściliśmy zwiedzanie miast, góry, Mazury. Nie, stój, w Mazury właśnie pojechaliśmy. Plan minimum, czyli domek z zamkniętym ogródkiem w spacerowej dla 3-latka odległości od jeziora. Udało się. I udałoby się bardziej, gdyby zimny front deszczowy jednak nie przechodził przez 3 dni.

A było tak (kolejność zdjęć przypadkowa).